MAGICZNA ORAWA
Czarna Orawa, zwana przez nas zazwyczaj po prostu Orawa to woda w pewnym sensie nietypowa. Niby w górach, bo z jednej strony Tatry, z drugiej Beskid Żywiecki z monumentalną Babią Górą – a jednak ze swoim wyżynnym charakterem i przebogatym, ale nie górskim rybostanem odbiega od tych wszystkich cieków, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni myśląc o wodach okręgu PZW Nowy Sącz. Jest też wodą legendą, nad którą w latach siedemdziesiątych ze śląska ciągnęły zakładowe autobusy z tłumami wędkarzy. Jest w końcu wodą, w którą wędkę choć raz zarzucić musi każdy szanujący się podhalański wędkarz, a jest tu co złowić! Od karpi i wielkich leszczy począwszy, poprzez słynne orawskie płocie i bolenie, na sandaczach i szczupakach skończywszy. Do tego certy i świnki, czasem głowacica, albo kleń, a w wyższych odcinkach nie rzadko pstrąg albo lipień. Ale to też woda kapryśna i to wyjątkowo. Bywa, że z dwudziestu ludzi obstawiających polski brzeg przez cały dzień brania doczeka się jeden. Cóż, gdyby żniwa były za każdym razem, to pewnie coś z niezwykłego uroku tej w gruncie rzeczy małej rzeczki po prostu by uleciało.
Obecnie większość z nas zaczynając sezon spławikowy, czy gruntowy rozpoczyna go na zalewie. Tak jest od grubo ponad dwudziestu lat (a dokładnie od 1998 roku). Ale były takie czasy, kiedy czorsztyńskie morze było tylko wiecznie odwlekającym się socjalistycznym planem. Wtedy zostawały zimne wody Dunajca, stawy w okolicach Ludźmierza, albo ta mała, choć wylewająca często na okoliczne pola, kapryśna rzeczka. Kontynuując nasz cykl wspomnień z dość już wędkarsko odległej przeszłości zabieramy Was właśnie na Czarną Orawę, a swymi wspomnieniami podzielą się ludzie, którzy kilkadziesiąt lat temu rozpoczynali tam wędkarski sezon.
Adam Kaczmarczyk
Na Czarną Orawę pierwszy raz trafiłem w 1974 roku i od razu ta woda mnie zauroczyła. Była to dla mnie zupełna nowość, coś całkowicie odmiennego od Dunajca w którego odmętach łowiłem wcześniej. Od tamtej pory rok z wędką (nie licząc połowów podlodowych) zawsze otwieram właśnie na Orawie.
Dawniej, czyli w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych mój początek sezonu przypadał zawsze w okolicach Dnia Kobiet. Byłem wówczas szczęśliwym posiadaczem pierwszego w Nowym Targu dzisiaj już kultowego Simsona. Na tym właśnie motorku zaopatrzony w dwie bambusowe gruntówki dumnie przez półtorej godziny przemierzałem trasę z miasta do Lipnicy, by ostatecznie po polach i łąkach dotrzeć w okolice słupa granicznego nr 45. Cóż to był za widok! Tajemnicza rzeka, dzika przyroda, cisza, spokój i świadomość, że w tej wodzie pływa trudne do wyobrażenia mnóstwo ryb! Niestety czar tego miejsca często pryskał, gdy w soboty lub niedzielę autobusami przyjeżdżały wycieczki ze śląskich kopalń. To, co oni wyprawiali nie zawsze dało się nazwać wędkarstwem. Na szczęście w marcu zdarzało się to rzadko i przeważnie siedziałem nad wodą sam lub w towarzystwie co najwyżej kilku facetów. Nie wiele osób miało przecież wtedy auto, a autobusem mało kto miał odwagę tłuc się taki kawał, by jeszcze kolejny kawał wędrować przez pola na piechotę.
Co się dawniej na Orawie łowiło? Na gotowane ziemniaki przede wszystkim karpie, na moją ulubioną przynętę, czyli gnojaczki węgorze i leszcze, a na pęczak wzdręgi. Gdy robiło się cieplej, czyli zazwyczaj dopiero w maju dochodziły szczupaki. Pływało ich tam wtedy mnóstwo, a nie zastąpioną przynętą była na nie strzebla potokowa, która w tamtych czasach była tak pospolita, że nikomu nie przyszło do głowy iż za kilkadziesiąt lat trzeba ją będzie chronić.
Początek sezonu na Orawie to na przełomie lat 70/80 jednak przede wszystkim płocie! Łowiłem je wtedy bambusowymi gruntówkami z siermiężnymi kołowrotkami marki delfin, używając równie siermiężnych żyłek Stilon Gorzów. Sprzęt był naprawdę toporny, ale też trzeba przyznać, że łowione wówczas płocie były zazwyczaj większe od tych, jakie łowi się obecnie. Przez pół dnia tymi moimi topornymi gruntówkami udawało się wyjąć około czterdziestu do pięćdziesięciu płoci, ale wszystkie znacznie powyżej pół kilo. Długość niektórych z nich podchodziła pod czterdzieści centymetrów! Od czasu do czasu trafiał się też wyrozub, ryba z Morza Czarnego, wchodząca na tarło do rzek, a wyglądem przypominająca naszego klenia. Tak żeśmy zresztą tą rybę nazywali – „kleń czarnomorski”. Niestety nie spotkałem się z tym gatunkiem już od ponad dwudziestu pięciu lat.
Jeśli wiosna była ciepła, to początek sezonu zaraz po wielkich płociach oznaczał świnki i certy. Wtedy też pomału zacząłem przechodzić z gruntówek na spławiki. O ile certa trafiała się od czasu do czasu, tak świnek można było złowić niezliczone wręcz ilości. Łowiło się je na gotowany pęczak, a jeśli komuś udało się zdobyć taki rarytas jak białe robaki to właśnie one wędrowały na haczyk. Muszę jednak przyznać, że w przypadku świnki pęczak nie ustępował skutecznością białym robakom, czy też jakimkolwiek innym żywym przynętom. Używając wspomnianych przeze mnie wcześniej gnojaczków na wiosnę można było też liczyć na piękne leszcze. Tak jest zresztą do dziś.
Gdy wiosna się rozkręcała do głosu dochodziły karpie. Na przełomie kwietnia i maja sztuki pomiędzy dwa a siedem kilo były powszechne. Nie łowiło się je tak masowo jak świnki, ale zdarzały się dni, że czterdzieści karpi miało okazję zobaczyć jak wygląda świat poza wodą. Z tymi karpiami mam zresztą bardzo miłe wspomnienie. W siedemdziesiątym szóstym roku spinningowałem przy ujściu Lipnickiego Potoku, gdy nagle w wahadłową algę 1 coś przywaliło z takim impetem, że uszkodziło mój dość ekskluzywny jak na tamte czasy kołowrotek Tokoz. Za nic nie dało się obrócić korbką, więc trzymając w reku bambusowy spinning wycofywałem się do tyłu a rybę podebrał mi Janusz Sądel z którym wówczas często wspólnie wędkowałem. Wyobraźcie sobie, jakie było nasze zdziwienie, gdy na brzegu wylądował siedmio kilogramowy sazan z całą błystką w pysku!
Jakieś dwadzieścia pięć lat temu na jednej z otwierających sezon wyprawie podszedł do mnie wędkarz prosząc o kawałek żyłki na przypon. Tak poznałem Wieśka Kuchtę, wybitnego znawcę Orawy. Od tamtej pory coraz częściej właśnie z Nim wspólnie otwieramy sezon na tej naprawdę niezwykłej wodzie. Choć nie jest ona już tak rybna jak trzydzieści lat temu, to ciągle można tam wspaniale połowić. No i do tego jeszcze te wspomnienia…
1
Wiesław Kuchta
Nad czarną Orawę trafiłem pierwszy raz w siedemdziesiątym drugim roku, gdy przeprowadziliśmy się do Jabłonki ze Śląska. Wędkarskiego rzemiosła uczył mnie wtedy mój tata. Wcześniej łowiliśmy trochę na jakże wtedy czystej Białce Tatrzańskiej, ale to nie do końca nam leżało. Rozglądaliśmy się za wodą bardziej nizinną i znaleźliśmy! Choć pod pewnymi względami Orawa przypominała niektóre rzeki Śląska, to biła je na głowę jeśli idzie o czystość i rybność! Była to po prostu woda eldorado! Dominowały tam ogromne płocie, większe, niż łowione obecnie, które zaczynały dobrze żerować już z początkiem marca. Nieco później do głosu dochodziła świnka i certa, a gdy woda dobrze się już podgrzała zaczynały się połowy szczupaków, sandaczy i węgorzy. Szczególnie tych ostatnich było mnóstwo i dopiero gdzieś tak w połowie lat osiemdziesiątych ich liczebność zaczęła gwałtownie spadać. Trafiała się też na Orawie ładna głowacica, jedną z nich, naprawdę piękną udało mi się wyjąc na potoku Krzywań. A późna jesień to lipienie na sucharka, ale to już opowieść na inną okazję.
W Tamtych latach sezon zaczynałem przeważnie z początkiem marca, choć było wtedy jeszcze zazwyczaj bardzo zimno. Płocie – te słynne, orawskie – jednak już brały. Na proste bambusówki z żyłką „tęczówką” którą mało kto już pamięta łowiło się tego ogromne ilości, za przynętę używając zwykłej, małej dżdżownicy. Miejsca do łowienia też było wtedy od groma, bo miejscowych wędkarzy było wtedy na całej Orawie łącznie ze mną czterech, a z daleka mało kto jeździł, głównie z tego powodu, że po prostu nie było czym. Wyjątkiem były autobusy ze śląskich kombinatów górniczych, ale te przyjeżdżały głównie w niedzielę. Tak więc marzłem nad wodą zazwyczaj sam, ewentualnie w towarzystwie jednego, czy dwóch ludzi.
Co ciekawe, na tych pierwszych, bardzo wczesno wiosennych wyprawach trafiało się sporo ładnych jelcy, których na Orawie chyba nie ma już wcale. Nie ma tam już też nie spotykanej nigdzie indziej w Polsce ryby o dziwnie brzmiącej nazwie wyrozub. Była to ryba bardzo waleczna, przez mniej doświadczonych wędkarzy mylona czasem z kleniem.
Z tych pierwszych wiosennych wypraw szczególnie utkwiła mi w pamięci jedna rzecz. Jak wspomniałem, sezon zaczynaliśmy zazwyczaj z początkiem marca. Zimy wtedy były długie i mroźne, więc przenośna butla turystyczna była moim nie odłącznym towarzyszem. Właśnie na takiej butli robiło się herbatę na rozgrzanie, a wodę na nią czerpaliśmy prosto z rzeki, taka byłą czysta!
Gdy marcowe połowy płoci i jelcy były już za nami, zaczynał się sezon na świnki i certy. Wtedy małą rosówkę zamieniałem na pęczak i płatki owsiane. Ta ostatnia przynęta była nieco kłopotliwa w użyciu, ale dawała naprawdę dobre efekty, zresztą wielkiego wyboru nie było, a o kupieniu białych robaków w sklepie nikt wtedy nie marzył, tym bardziej, że sklepów wędkarskich poza dużymi miastami w zasadzie nie było.
Potem nadszedł koniec lat osiemdziesiątych, kiedy to Słowacy zakończyli remont tamy i po całkowitym spuszczeniu zbiornika napełnili go ponownie. Zaczęli wówczas intensywnie zarybiać leszczem oraz karpiem. Od tamtej pory wiosenne połowy na Orawie zaczęły się zmieniać. O ile początek sezonu zazwyczaj był podobny i po prostu obfitował w płoć, tak w miarę upływu czasu zaczęły znikać świnki i certy, a coraz częściej pojawiały się właśnie leszcze i (trochę później ) karpie. Z tymi karpiami związanych jest zresztą wiele moich wspomnień. Najbardziej chyba w pamięci utkwiło mi to, gdy wkrótce po zniesieniu stanu wojennego na najnowszy wówczas wynalazek – ciasto z czosnkiem – połakomił się potężny karp. Choć miałem nawinięte na kołowrotku dwieście metrów gorzowskiej „trzydziestki” to ryba robiła, co chciała i już poniżej słupa granicznego numer 43, za którego oczywiście przejść nie mogłem odpłynęła w wody orawskiego morza wywlekając z kołowrotka cały zapas wcale przecież nie cienkiej żyłki. Oceniam tego karpia na grubo ponad dwanaście kilogramów. Karpie są długowieczne, więc może jeszcze gdzieś tam w odmętach Orawy pływa, cięższy trzykrotnie? Życzę prawdziwym wędkarzom spotkania z Nim!
Opublikuj komentarz