NA POCZĄTEK SEZONU
Sezon wędkarski trwa cały rok i faktycznie, coś w tym stwierdzeniu jest. Gwałtowny wzrost popularności wędkarstwa podlodowego odkąd tama spiętrzyła wody Dunajca sprawił, że trudno na Podhalu wyznaczyć koniec sezonu, czy jego początek. Jednak nie zawsze tak było. Przed rokiem 1997 nie wielu spośród nas zimą siedziało nad przeręblą, choć akurat zimy w tamtych czasach były konkretne. Sporadycznie ktoś łowił na jednym ze stawów w okolicach Ludźmierza, jeszcze rzadziej można było spotkać wędkarza zimą na wręcz niezliczonych wyrobiskach rozciągających się od Huby po Czorsztyn i Niedzicę. To ostatnie akurat może dziwić, bo starsi wędkarze doskonale pamiętają jak pięknie dało się tam połowić. Cóż, było, jak było, każdy czekał pierwszych cieplejszych dni, a gdy one nadchodziły można było otworzyć sezon, a ten zazwyczaj pierwsi zaczynali muszkarze. Dziś powspominamy więc te pierwsze, często nawet jeszcze nie wiosenne a późno zimowe wyprawy na pstrąga z Kolegami, którzy trzydzieści i więcej lat temu właśnie z muchą otwierali rok z wędką.
Maciek Pająk
Gdy ja zacząłem wędkować (a było to jakieś pięćdziesiąt lat temu) wszystko wyglądało inaczej…
Na początku łowiłem z ojcem, a sezon zaczynaliśmy najwcześniej w marcu. Zimy były wtedy długie i mroźne, nie rzadko trwały do ostatnich dni kwietnia. Gdy właśnie z końcem marca pojawiały się pierwsze cieplejsze popołudnia ruszaliśmy nad Czarny Dunajec, mniej więcej od mostu na zakopiance w górę. Te pierwsze wyprawy to bardziej była potrzeba przewietrzenia się i kontaktu z rzeką niż nadzieja na dobre połowy, bo woda zazwyczaj szła już wyraźnie podniesiona i pośniegowa. Ale ciągnęło nad rzekę. Czasem udawało się – zazwyczaj tacie – coś złowić, ale na konkretne wyniki trzeba było poczekać do kwietnia. Wtedy odcinek Grel – Ludźmierz był nasz. No i oczywiście do tego Rogoźnik, a to była wtedy zupełnie inna woda! Dzika, tajemnicza, pełna głębokich dołów, rynien, płani, przewężeń, no i oczywiście ryb! Polowaliśmy tam w zasadzie wyłącznie na pstrągi, a lipienie, których było wtedy w bród w ogóle nas nie interesowały. Na Rogoźniku, podobnie jak na Czarnym Dunajcu trafiały się też szczupaki, okonie, jelce, brzany i klenie. Słyszałem też opowieści o miętusach, choć mi osobiście tej ryby nie udało się tam złowić. Na ten Rogoźnik czasem podchodziliśmy na nogach, czasem jechaliśmy starym, poczciwym żukiem, który na co dzień służył do wożenia warzyw i owoców. Z biegiem lat, gdy pstrąga było coraz mniej, coraz większą uwagę kierowało się w stronę lipienia, ale to była ryba bardziej „jesienna”.
Co do sprzętu to szczytem marzeń była dobra klejonka i kilka metrów żyłki na przypon, którą zazwyczaj dostawało się od jakiegoś wujka z ameryki. Prawdziwy sznur muchowy był poza zasięgiem, więc używało się dratwy, która w słynnym, miejscowym kombinacie obuwniczym służyła do szycia butów. W tamtych czasach w owym kombinacie pracowały tysiące ludzi, więc znalezienie kogoś, kto „skombinował” paręnaście metrów tego naprawdę mocnego sznurka nie było problemem. Wystarczyło go tylko później odpowiednio nasączyć wazeliną. Jeśli idzie o przynęty, to w pierwszych kilkunastu latach mojej przygody wędkarskiej na początku sezonu używało się tylko mokrych much. Dopiero dużo później (o ile dobrze pamiętam na początku lat dziewięćdziesiątych) Witek Pyzowski, z którym wówczas często wspólnie wędkowałem pokazał mi nimfy. Były, zwłaszcza z początkiem sezonu wyraźnie skuteczniejsze od klasycznej mokrej muchy. No a potem zaczęła się era słynnej glajchy i chyba trwa do teraz.
Ostatnie paręnaście lat to w zasadzie brak u mnie wyraźnego początku sezonu, bo dużo łowię spod lodu, o ile oczywiście lód jest. Sezon muchowy jak otwieram to znacznie wcześniej niż dawniej, bo nie rzadko już w lutym. A gdzie? Zazwyczaj są to złącza i okolice i nie jestem jedyny, który właśnie tam wybiera się na pierwszą w roku, nie podlodową wyprawę. Ryb szukam w spokojnych, głębokich miejscach, koniecznie przy dnie, bo pstrąg rozchodzi się na prądy dopiero, jak woda się ociepli. Moja ulubiona wiosenna przynęta? Cóż, będę mało oryginalny: glajcha, glajcha i jeszcze raz glajcha. Ryb jest nie porównywalnie mniej niż dawniej, ale na Dunajcu ciągle naprawdę można jeszcze fajnie połowić.
Gienek Garbacz
Tak na poważnie zacząłem łowić na muchę z końcem lat siedemdziesiątych i od tamtego czasu dość długie lata otwierałem sezon na Dunajcu w Harklowej, czasem w Łopusznej. Było to dość uroczyste otwarcie, bo zbierało się nas kilku chłopaków: nasz były skarbnik Marek Siatkowski, Romek Kowalczyk, Ropuch, nieco później Witek Pyzowski, Józek Lach i jeszcze kilku innych. Na miejsce tłukliśmy się PKSem, bo przecież w tamtych czasach mało kto miał auto i schodziliśmy łowiąc do Dębna albo pod Hubę. Rzadko udawało się taki wypad zorganizować wcześniej, niż z końcem kwietnia, bo zima trzymała długo i mocno. Łowiliśmy prawie wyłącznie pstrągi, a była ich wtedy w Dunajcu nie wyobrażalna wręcz dzisiaj ilość! Od czasu do czasu trafiał się lipień albo kleń, ale pstrąg potokowy uchodził wtedy za wyjątkowo szlachetną rybę i mało kto nastawiał się, przynajmniej o tej porze roku na coś innego. Używaliśmy wtedy mokrych much, zazwyczaj nabywanych od mieszkającego na końcu Waksmundzkiej znanego, podhalańskiego łowcy głowacic, Kolegi Olejarza. Później zacząłem sam muchy kręcić, najpierw dla siebie, potem też dla innych. Miało to tą zaletę, że można było sporo eksperymentować i łatwo dostosowywać się do tego, co aktualnie „chodziło”, choć muszę przyznać, że akurat pstrągi na wiosnę nie były wtedy specjalnie wybredne. Szukało się ich raczej w miejscach ze spokojniejszą i głębszą wodą. Takie otwarcie sezonu trwało jakieś pół dnia, może troszkę dłużej, a potem była ta część mniej oficjalna, czyli ognisko, kiełbasa i część „artystyczna”. Marian, który jako jedyny jeździł na takie otwarcie sezonu autem – dobrze przez nas pamiętaną Nyską – zwijał się z tej części nie oficjalnej dość szybko, za to my, no cóż…. Było miło i bardzo wesoło. Zdarzało się nawet wracać na nogach do baru w Łopusznej i dopiero stamtąd ostatnim PKSem do Nowego Targu.
W pewnym sensie takie otwarcie sezonu muchowego przedłużało się na prawie cały maj. Dopiero z końcem tego miesiąca zaczynaliśmy myśleć o innych metodach, głównie suchej muszce i lipieniach, zaś początek czerwca to były u mnie pierwsze wypady z owocami na klenie, ale to już chyba opowieść na inną okazję.
Co do sprzętu to były naprawdę ciężkie czasy! W 1980 roku za pierwszą wypłatę w fabryce nart Polsport w Szaflarach pojechałem do Krakowa, gdzie po niemal trzech godzinach męczącej jazdy w Peweksie na ulicy Szewskiej wydałem całe 40 dolarów na prawdziwą muchówkę firmy Sigma. Nie mam jej już od dawna i nawet nie pamiętam, co się z nią później stało, ale na tamte czasy to było coś! Zamiast prawdziwej linki długo używałem nici szewskiej kombinowanej z zakładów obuwniczych na Borze. Potem, jakoś tak zaraz po stanie wojennym znajomy, który pracował w nowotarskim pogotowiu załatwił mi nici chirurgiczne, przechowywane oryginalnie w jakimś alkoholu. Te obuwnicze sznury nie były złe, ale jednak nicią chirurgiczną łowiło mi się lepiej. Zresztą ryb było tyle, że sprzęt naprawdę odgrywał drugo, a nawet trzeciorzędną rolę.
Romek Rzadkosz
Na muchę zacząłem łowić z końcem lat osiemdziesiątych. Miałem wtedy ekskluzywną jak na tamte czasy czeską wędkę (marki nie pamiętam) zakupioną w warszawskich domach handlowych Centrum. Całą zimę musiała ta wędka siedzieć w szafie, a zimy wtedy dłużyły się niemiłosiernie! Że miałem paręnaście korków do Białego Dunajca, to siłą rzeczy sezon otwierałem zawsze na tej właśnie wodzie. Niestety na ten upragniony dzień trzeba było wtedy czekać do kwietnia. Woda szła wówczas zazwyczaj wyraźnie podniesiona, ciągle jeszcze bardzo zimna i niestety bardzo brudna, bo żadna z okolicznych wsi nie była w tamtych czasach skanalizowana. W ogóle Biały Dunajec był dawniej zupełnie inną rzeką. Było pełno długich, głębokich płani z w miarę spokojnym nurtem. Później zaczęto masowo wybierać żwir i po latach rabunkowej gospodarki Dunajec w moich okolicach zmienił się zupełnie. Właśnie w takich spokojnych, głębokich płaniach szukałem pierwszych, wiosennych ryb. Były to wyłącznie pstrągi potokowe, tęczaka w zasadzie nie było a lipienie trafiały się dopiero z końcem maja a i to nie często. Mało było też wędkarzy, a większość moich znajomych moczy kijów jeździła wtedy w okolice Dębna i Maniów. Wyraźnie przyciągała ich duża woda. Ja swoje wiosenne pstrągi łowiłem na mokre muchy kupowane u znanego podhalańskiego wytwórcy tych przynęt Józka Siekierki. Najbardziej skuteczne były duże, czarne i podłużne, coś na wzór pijawki. Niektóre z nich rozmiarami przypominały małego streamera. Warunkiem sukcesu, oprócz właściwej muchy było zejście nią dość nisko, w pobliże dna. Przez kilka godzin, o ile oczywiście dało się wytrzymać w lodowatym nurcie można było złowić kilkanaście ryb, od małych, poprzez średnie, na konkretnych, pół metrowych potokach skończywszy.
Dziś łowienie tu wygląda inaczej, woda jest mniejsza, łowiących znacznie więcej, domów w okolicy też. Na szczęście są jeszcze ryby, więc sezon mimo upływu tylu lat ciągle otwieram na „Białej Wodzie”, jak to mówią miejscowi.