Z JORDANOWA NA ORAWĘ
Początki moich starów w zawodach spławikowych wyższej rangi kojarzę przede wszystkim z Orawą i kołem Jordanów, które dawniej, zawsze w ostatnią niedzielę kwietnia organizowało Puchar Koła. Poznałem wtedy na tej właśnie imprezie ich ówczesnego, wieloletniego prezesa Krzyśka Kokoszkę, świetnego spławikowca Jacka Kubasiaka, czy nazywanego nieco żartobliwie Orawski Cygan Józka Terepkę. Byli także wśród nich Jarek Mikuta, oraz Janusz Oprzędek. Kontynuując nasz cykl wspomnień tym razem to właśnie Oni podzielą się dziś z nami swoimi wspomnieniami, już nie tylko z dawnych początków sezonu, ale w ogóle tym, co się kilkadziesiąt lat temu na Orawie działo. A naprawdę jest co wspominać!
JAREK MIKUTA
Nad Czarną Orawę zacząłem regularnie jeździć zaraz po stanie wojennym. Wcześniej bywałem tam rzadko, bo choć woda kusiła, to strefa przygraniczna miała w tamtych czasach swoją specyfikę. Trzeba było meldować się na strażnicy, ciągle nas kontrolowali „wopiści”, czasem milicja. Do tego niemal za każdym razem przyjeżdżał do nas na motorze pewien wojskowy w randze kapitana, którego nazwiska już nie pamiętam, choć akurat on chyba bardziej od tego, co działo się na granicy zainteresowany był naszymi wynikami wędkarskimi. Zaraz po stanie wojennym jakoś to wszystko troszkę zelżało i wtedy zacząłem na Orawę jeździć znacznie częściej.
Sezon otwieraliśmy zazwyczaj z końcem marca, albo na początku kwietnia, bo zimy dawniej były konkretne, nie to, co teraz. A wiosna na Orawie to wiadomo: wielka płoć! Łowiliśmy te płocie na toporne, czterometrowe, ruskie teleskopy kupowane na jarmarku w Nowym Targu, za przynętę używając małych, czerwonych dżdżowniczek. Czasem udawało się w Spytkowicach od jednego z miejscowych załatwić trochę białych robaków. Trzeba było za nie zapłacić butelką bardzo ekskluzywnego i jakże drogiego wina marki wino. Trunek ten będący ulubionym napojem najniższych warstw ludu pracującego miał lokalną nazwę „kwiat jabłoni” a czasem „słoneczna wiśnia”. Zresztą jego nazwa miała znaczenie drugorzędne, bo liczył się smak, a ten wtajemniczeni uważali za naprawdę niepowtarzalny. Gdy wiosna była w pełni staraliśmy się częściej wymieniać te wina na białaski, bo wtedy w rzekę wchodziła świnka z certą, a te ryby zdecydowanie skuteczniej łowiło się na pęczak, płatki owsiane, czy właśnie białe robaki. Tych świnek łowiono wtedy mnóstwo, choć było to łowienie w pewnym sensie techniczne i nie każdy dawał sobie z tym radę. W ogóle byliśmy chyba jednymi z pierwszych, którzy łowili tam używając żyłek głównych 0,15 a przyponów 0,12. Po te żyłki trzeba było jeździć do Krakowa, do nie istniejącego już sklepu „U Żurka” przy ulicy Kalwaryjskiej. Tam też kupowaliśmy małe, finezyjne spławiki w kształcie kropli. Było to tak delikatne w tamtych czasach łowienie, że niektórzy wędkarze patrzyli na nas jak na dziwaków. Niestety eldorado skończyło się w dwa, może trzy lata po tym, jak Słowacy zakończyli remont tamy i ponownie napełnili jezioro wodą. To samo stało się z certą. Wcześniej niektórzy łowili też rybę o dziwnej nazwie wyrozub, niestety mi się ta sztuka nigdy nie udała. Gdy wiosna rozkręcała się już na dobre, to po płociach i świnkach przychodziła pora na klenie. Łowiłem te klenie na małe żabki wyciągane z pobliskich kałuż. Reguła była prosta: ile żabek, tyle kleni! Czasem brakowało już żabek a klenie dalej żarły jak oszalałe! Później, latem żabki zastępowało się owocami, głównie wiśniami, rzadziej porzeczkami.
Wiosna na Orawie lata temu to też okonie. Woda była wtedy wyjątkowo czysta, nie to, co dziś i bywały takie dni, że dosłownie widziało się stada okoni poprzyklejanych do dna. Zakładaliśmy więc na zestaw żywcowy małą strzeblę (wtedy było wolno), ewentualnie kiełbia i podrzucaliśmy dosłownie pod nos największym garbusom. Choć mija kilkadziesiąt lat pamiętam, jak by to było wczoraj, jak te okonie w krótkich skokach rzucają się na te strzebelki zasysając je w całości.
Choć Orawa wędkarzom kojarzy się głównie ze spławikiem, czy gruntem, ja zawsze tam dużo spinningowałem, przy czym akurat dla spinningistów była to woda chyba bardziej kapryśna niż dla grunciarzy. Gdy jeszcze jeździłem nad wodę z ojcem i Jego kolegami bywały takie dni, że przy słabych braniach tata z ekipą zmieniali łowisko na mieszczący się w Jabłonce bar Hostiniec a ja przemierzałem rzekę robiąc nie raz po kilka kilometrów. Bywało różnie. Czasem jakiś okoń czy mały kleń, ale czasem to było łowienie!!! We wspomnianym już krakowskim sklepie U Żurka kupowałem robione rzemieślniczą metodą obrotówki. Na te właśnie błystki, ewentualnie na kupowane w pewexie potwornie drogie meppsy czasem dawały się skusić trocie. Pod tym względem najlepszy był rok 1992, kiedy to przez cały sezon złowiłem tych troci trzydzieści. Miały średnio po pięćdziesiąt pięć, pięćdziesiąt siedem centymetrów, ale widywałem też jak obok mnie łowili sztuki ponad siedemdziesięcio centymetrowe! Na Czarnej Orawie złowiłem również pierwszą w życiu miarową głowacicę, mającą dokładnie siedemdziesiąt pięć centymetrów. Była jedną z trzech miarowych, jakie udało mi się tam złowić. O szczupakach to nawet nie będę jakoś specjalnie opowiadał, bo było ich tyle, że dziś trudno to sobie wyobrazić. Dodam tylko, że na odcinku powyżej bacówki latem i jesienią na najmniejsze przynęty spinningowe (później też na muchę) można było liczyć na ładne jelce i spore, wypasione lipienie.
Dawniej na Orawie (a może są jeszcze do dziś?) pływały jeszcze miętusy. Wiem to nie tylko z opowieści miejscowych, bo widziałem je na własne oczy, choć w troszkę mało wędkarskich okolicznościach. Otóż pod koniec lat osiemdziesiątych byłem świadkiem, jak miejscowi wybierali żwir przy ujściu Piekielnika. Ku mojemu olbrzymiemu zaskoczeniu, a radości dzieci obserwujących tą scenę koparka co któryś raz nabierając z dna rzeki żwir nabierała też właśnie dorodne miętusy!! Dzieci wybierały te ryby i wrzucały do sporych wiader. Wyglądało to tak, jak by wiedziały o tych rybach i były na nie przygotowane. Obok miętusów zdarzały się też piskorze, ale te wracały do wody.
Z orawskich obrazów z przeszłości bardzo utkwiły mi też w pamięci węgorze. Nie jakieś tam przysłowiowe „sznurówki”, ale prawdziwe, grube węgorze! Może to zbieg okoliczności, ale przynajmniej mi najlepiej brały zaraz po konkretnej burzy, czy wręcz nawałnicy. W czerwcu albo w lipcu, gdy tylko po takiej burzy wodą przestawały płynąć patyki i inne naturalne śmieci, a woda zaczynała się czyścić brania były jak na zawołanie. Po jednej z takich nawałnic w przeciągu około godziny wyjąłem tych węgorzy siedem, ale to jeszcze nic. Ósmy był tak wielki, że kilka razy próbowaliśmy go umieścić w podbieraku, a gdy w końcu, jak się nam wydawało szczęśliwie wylądował na brzegu, to przy próbie wyjęcia z tego podbieraka po prosu urwał żyłkę i zwiał do wody! Był tak silny i śliski, że nie szło go w rękach utrzymać. Oceniam go na co najmniej sto dziesięć centymetrów. Był to największy węgorz, jakiego w życiu widziałem. Zresztą na tej Orawie widziałem tyle pięknych ryb i wędkarskich wydarzeń, że nawet legendarne, szwedzkie łowiska nie mają moim zdaniem szans rywalizować z tą niestety mocno już zniszczoną wodą.
….
JANUSZ OPRZĘDEK
Na Orawę zacząłem jeździć pod koniec lat sześćdziesiątych. Z Jordanowa może nie było to jakoś strasznie daleko, ale jednak taka wyprawa to było coś i planowało się ją co najmniej tydzień albo dwa na przód. Nie to, co teraz, wskakujesz w auto bo akurat masz ochotę i za chwilę jesteś na miejscu. Oczywiście od poniedziałku do soboty była praca i szkoła, jeździło się głównie w niedzielę. Tata miał wtedy duży, ciężki, węgierski motor Panomia i na tym motorze podróżowaliśmy we trzech, czyli tata, Jego kolega i ja, posadzony na baku. Po takiej przejażdżce cztery litery czasami bolały niemiłosiernie! Z niecałych piętnastu jordanowskich moczykijów, którzy odwiedzali Orawę, większość turlała się na ryby właśnie motocyklami. Autem – radzieckim moskwiczem – jeździł jedynie pewien starszy, szanowany, miejscowy lekarz (nawiasem mówiąc świetny wędkarz). Co ciekawe, w tamtych latach nie szukaliśmy stanowisk w okolicach słupa nr 42, tylko wyżej, w pobliżu słynnej gruszy nad bacą. Być może było to spowodowane ciągłą obecnością w rejonie wojska i wopistów. Granica była wtedy dokładnie pilnowana, nawet sam komendant posterunku WOP w Jabłonce osobiście na motorku regularnie kontrolował wszystkich przebywających w okolicach granicy. W zasadzie do dziś nie wiem dlaczego, ale to wojsko wyraźnie nas wędkarzy nie lubiło i nie rzadko mieliśmy przez nich spore problemy.
Koniec lat sześćdziesiątych i następne dwie dekady to na Orawie niewyobrażalna wręcz dzisiaj ilość ryb. Moja wędka „za gówniarza” to około dwu metrowy, wierzbowy kij z kawałkiem wymarudzonej od taty żyłki, z własnoręcznie robionym, korkowym spławikiem z butelki po jabolu. Zazwyczaj łowienie takim, zestawem polegało na założeniu „glizdy”, zarzuceniu jej do wody i policzeniu do trzech. To wystarczało, by złowić rybę! Okoni, płoci, kleni było tyle, że po prostu zarzucałeś, odliczałeś i bach, ryba siedzi! To coś, jak łowienie uklejek na Rożnowie, gdy ta w upalny dzień żeruje bez opamiętania. Tata ze swoimi kolegami zasadzał się na większe ryby, czyli na przełomie kwietnia i maja na świnki, oraz certy i klenie, a potem na karpie oraz węgorze. Na te ostatnie przynętą była zazwyczaj konkretna rosówka, za to karpie gustowały w gotowanych ziemniakach, zakładanych na kupione gdzieś tam z trudem kotwiczki. Klenie w gorące, letnie dni często łowiliśmy na puszczane bez obciążenia, ulepione z chleba kulki. Była to obok owoców najlepsza letnia przynęta na ten gatunek.
Jak już wyżej wspomniałem, w początkach mojej przygody z rybami sprzęt trzeba było wymarudzić od taty. Choć w latach sześćdziesiątych i nieco później w Jordanowie, w miejscowym sklepie papierniczym istniało stoisko dumnie nazywane „wędkarskie” to kupić tam cokolwiek, o ile w ogóle coś akurat było, mogli tylko ci, którzy okazali kartę wędkarską! Pragnąc zdobyć jakże cenny haczyk, ołowiany ciężarek albo kotwiczkę kłamało się pani sprzedającej na co dzień nudne, szare zeszyty, że „tata posłał”. Parę razy ta sztuczka się udała, jednak przez długie lata najpewniejszym źródłem sprzętu był własny rodzic.
W latach osiemdziesiątych nad wodą zaczęły pojawiać się pierwsze wędki z włókna szklanego. Były to w znacznej większości pełne w środku, ciężkie, toporne i długie na 2,7 metra DDR-owskie germiny, albo nieco krótsze i lżejsze, czechosłowackie tokozy. Akcja takich wędek była, jaka była, ale wyglądały na tle bambusówek tak nowocześnie, że wydawało się, iż za chwilę same zaczną łowić ryby bez udziału wędkarza.
Potem nastała era ruskich teleskopów. Mimo, że wyraźnie dłuższe, bo miały pomiędzy cztery a cztery i pół metra, to teleskopowa konstrukcja sprawiała, iż były lżejsze i dało się tym całkiem fajnie łowić. Byłem wtedy właścicielem towarowego żuka, a to już umożliwiało zorganizowanie liczniejszej wyprawy. Ładowaliśmy więc na pakę dwie duże, drewniane ławy pożyczane z miejscowego zakładu fryzjerskiego i w sześciu, czasem w ośmiu gnaliśmy na Orawę właśnie z tymi szklanymi, ruskimi wędkami. W tamtych czasach milicja nie patrzyła na pasy bezpieczeństwa, ustawienia reflektorów i tym podobne rzeczy. A na pace zamiast piasku, cegieł czy na przykład słomy mogłeś wieźć po prostu wędkarzy. Orawa pomału zaczęła się wtedy zmieniać. Jeszcze nikt nie wiedział, że nadchodzi zmierzch świnki i certy, ale leszcze coraz częściej gościły w siatkach. Coraz liczniej zaczęły się też pokazywać bolenie, za to niestety znikały węgorze, a i o głowacicę, która dawniej raz po raz lądowała na którejś wędce było coraz trudniej. Niestety kolejne lata to postępująca degradacja rzeki. Gwałtowna rozbudowa okolicznych wsi, oraz powstanie kilku zakładów przemysłowych zrobiły swoje i nie zwykle czysta kiedyś woda przeszła do historii.
Orawa przed laty to dla mnie nie tylko wspomnienia jakże licznych dwu i pół kilowych leszczy, kilku kilowych karpi, czy nie zliczonych, wielkich płoci. To też wspomnienie pewnej przygody, z czasów, gdy zabierałem nad wodę moje małe jeszcze wtedy dzieci. Któregoś letniego dnia usłyszałem za plecami straszny, krzyk. Wyskoczyłem z małego, drewnianego krzesełka jak oparzony nie zważając na to, że moja wymarzona germina wylądowała wprost na piachu i pognałem do dzieci. Te wrzeszcząc wpatrywały się w stojącą obok krowę, która właśnie kończyła przeżuwanie naszej nylonowej siatki z prowiantem na cały dzień. Z pyska wystawały jej już tylko powlekane gumą uchwyty! Pal licho kanapki, ale taka siatka miała wtedy swoją wartość, więc w ostatnim momencie chwyciłem za te gumowe uszy i zacząłem siłować się z krową, chcąc odzyskać swą własność. Trwało to jakieś pół minuty, ale w końcu tępo wpatrujące się we mnie zwierze siatkę puściło. Niestety z jej zawartości mogliśmy już tylko zrobić zanętę, co też się wkrótce stało. Nie pamiętam już niestety, cożeśmy wtedy na tą zanętę połowili…
…
Opublikuj komentarz